poniedziałek, 7 kwietnia 2014

It's a men's world.... czy aby na pewno????

Dzisiejszy post powstał na kolanie, na sofie, gdy po przepracowanej niedzieli usiadłam ze szklanką ulubionego wina (tak, szklanką, z grubego szkła - tak jak piją Włosi w południowej Italii, nie będę taka zmęczona do kuchni po wino co chwlię biegała :-) no a skoro włoskie wino to muzyka w słuchawkach też nawiązująca do klimatu, w stereo leniwie kręci się Pavarotti & Friends. I tak odpoczywając z tym winem i zasłuchując się w cudownych aranżach znanej wszystkim popowej muzyki dotarłam do tego kawałka.  



Wiele lat temu usłyszałam ten niecodzienny duet i od pierwszych tonów pokochałam ten "wykon", za to, że jest najbardziej niespodziewanym duetem w całym tym przedsięwzięciu. James Brown, guru i prekursor muzyki rythm'n'blues'owej, soul'u i funky, śpiewający w duecie jeden ze swoich największych hitów ze śpiewakiem operowym, nota bene, jednym z największych w historii gatunku, nie może przejść bez wielkich emocji. Wykonanie tej piosenki znajduje się zdecydowanie w czołówce moich faworytów muzycznych (zarówno piosenek jak i utworów instrumentlnych) obok samego Miles Davisa i Elli Fitzgerald.
Tak słucham i słucham, od kilkunastu minut klikam repeat na pilocie i myślę, że obecny świat wcale nie jest już taki męski jak kiedyś. Kobiety pełnią równorzędną rolę w obecnym świecie. Nie będę podawać teraz przykładów na to, jak bardzo w Szwecji role zawodowe i społeczne mężczyzn i kobiet się wyrównały, że tatusiowie biorą tacierzyńskie, umieją doskonale upiec kanelbullar i wiedzą jakie ciuchy w jakich temperaturach prać a mamusie w tym czasie z taczkami z betonem na budowie biegają (widziałam sama, krótko po moim przyjeździe do SE, jak kobiety budowały w moim miasteczku muzeum rysunku, wtedy przeżyłam szok, dziś nawet na to nie zwracam uwagi) albo są kierowcami cieżarówek lub robią wielkie kariery w top management. O tym nie chcę pisać, bo nie o Szwecji i szwedzkim lifestylu ten post traktuje :-). Poza tym wszyscy o tym i tak już wiedzą.
Ja sama daleka jestem od nazwania siebie feministką, nie walczę i nie krzyczę o równouprawnienie, jestem kobietą i chcę się nią czuć, miło mi gdy mężczyzna otworzy mi drzwi, gdy odsunie mi krzesło gdy siadam do stołu (oczywiście w specjalnych okolicznościach, nie, nie proszę o to na co dzień w domu, przy kuchennym stole :-)), gdy poda mi ramię, etc. Uwielbiam być kobietą. Ale ta, jak ja to nazywam "kobieca kobiecość", nie oznacza wcale "słabej płci". Lubię i chcę decydować o sobie, chcę wykonywac prace/rzeczy zarezerwowane jeszcze do niedawna dla mężczyzn, popołudniami i w weekendy pracuję fizycznie, ogarniam ogród, buduję szklarnię i wykończam dom, konstruuję drewniane modele dla mojej córki, przykręcam śruby, walę młotkiem, tnę dechy piłą tarczową, walczę z wiertarką, zmieniam koła w samochodzie jak jest taka potrzeba, piję whisky single malt zamiast słodkich, softowych drinków z palemkami lub likierów (bleee)... i nie umiem posługiwać się szydełkiem ani robić a drutach.
I nie mam problemu z tym, że wczoraj wieczorem miałam na sobie małą czarną, perły i 12 cm szpilki i czułam się w tym wszystkim cudownie, a dziś drelichowe spodnie, rękawice robocze, buty z noskami z blachy a mój własny nos jest w piegach z farby, że już nie wspomnę, że wczorajszy staranny french manicure dziś po prostu szklag trafił... Czuję jak kręgosłup mi pęka i to nie z powodu wczorajszych tańców i swawoli, tyko z powodu dzisiejszej ciężkiej pracy, ale kurcze, mimo wszystko nie narzekam, co więcej, lubię to. I jestem kobietą. I nie uważam, że świat jest męski! Ale tę piosenkę mimo wszystko kocham :-)


Dobranoc, niech wam się przyśnią kolorowe koniki (jak mówi moja 6-cio letnia córeczka).


//K. 

czwartek, 3 kwietnia 2014

"przyjaźń"

Dziś po 11 latach czegoś, co uważałam za przyjaźń, zostałam brutalnie sprowadzona na ziemię. Pewna osoba, która zawsze mogła na mnie liczyć, której od lat wielokrotnie pomagałam, zawsze wysłuchałam i podawłam chusteczki do otarcia łez, zajmowałam się jej dziećmi, gdy jeszcze swojej córeczki nie miałam, dziś mi oświadczyła, że wszystkich ludzi wokół siebie traktuje jak zero, że po kilku latach odsuwa ich od siebie, bo ją nudzą, bo nic nowego już jej nie mogą dać ani niczym jej już nie imponują, że uważa swoich wszystkich współpracowników i znajomych (zarówno Szwedów jak i Nieszwedów) za gorszych od siebie i za matołów, tylko ma nadzieję, że im tego nie pokazuje, że na pewno jest mądrzejsza od innych bo w pół roku robi kurs, który inni Szwedzi robią w półtora, że ... Nie chce mi sie dalej wymieniać. Gdy zapytałam czy ma w sobie pokorę nie umiała odpowiedzieć. Nie jest nikim szczególnym, mimo swojego ekonomicznego wykształcenia z Polski opiekuje się tu w Szwecji chorymi, starymi ludźmi, wiec nie zrobiła w SE kariery zawodowej, nie ułożyła sobie również życia tak jak by chciała, bo źle wybierała mężczyzn w swoim życiu, nie zazdroszę jej tej sytuacji, w jakiej się znajduje. Ale uważałam ją za swoją PRZYJACIÓŁKĘ mimo wszystko! Bo dla mnie liczyło się jakim jest człowiekiem a nie co w życiu osiągnęła. Okazuje się, że strasznie się myliłam. Zauważyłam, że od jakiegoś czasu nasze relacje się ochłodziły ale zwlałam to na karb ostatnich 4 lat spędzonych przeze mnie głównie w Polsce, życiem, które pędzi do przodu... Mojemu meżowi, który jest niewątpliwie osobą inteligentną z dużą wiedzą ogólną i techniczną, który wielokrotnie jej pomagał w różnych problemach, który też był na każde skinienie, też się dziś dostało, że jest przemądrzały, że ją meczy swoim gadaniem, że wszystko jej powtarza po kilka razy, że od jakiegos czasu unika przychodzenia do nas, gdy W. jest w domu, żeby nie musiała go wysłuchiwać. Nota bene sama byłam świadkiem, gdy po trzech razach tłumaczenia zasady działania pieca CO mąż się poddał, widział, że nie ma sensu dalej tłumaczyć kobiecie dlaczego jej piec przestał działać, a w sumie tłumaczenie było bardzo logiczne. 
Kurcze, starsznie jest tak się zawieść na kimś, komu jeszcze wczoraj o północy pobiegłabym z pomocą lub wysłuchałabym żalu i płaczu gdyby zadzwoniła. Przez długi czas myślałam, że jestem dla niej bliską i bardzo zaufaną osobą. 
No to się dziś dowiedziałam gdzie jest moje miejsce. A najgorsze jest to, że jak to sama mówi, zdaje sobie z tego sprawę, ale pokazanie światu, że jest lepsza od innych jest najważniejsze. 

Dziś tak naprawdę dotarło do mnie do czego mogą doprowadzić człowieka jego kompleksy. Szkoda tylko, że przy tej okazji ja też dostałam w twarz.