poniedziałek, 24 marca 2014

Slowfood - wiem co jem.


W czwartek w ubiegłym tygodniu otrzymaliśmy zamówionego kilka tygodni wcześniej dzika. Dzika upolowanego w lasach w okolicy mojej szwedzkiej wioski. Dzików naszych lasach jest sporo a odstrzał zwierząt odbywa się pod kontrolą odpowiedniego organu w tut. Urzędzie Wojewódzkim. Każdy myśliwy jest zrzeszony w jakiejś grupie łowieckiej, grupy te otrzymują informacje jakie dzikie zwierzęta, ile sztuk i w jakim wieku można upolować w danym sezonie. Wielu mysłiwych poluje we własnych lasach. Wszystko jest legalne, bez kłusownictwa.
W czwartek opublikowałam na instagramie zdjęcie grafiki "rozbioru pułtuszy świni"


Źródło: Rzeczpospolita

Opisałam to zdjęcie następująco: "Dzik z pobliskiego lasu wylądował pod nożem. To bardziej humanitarne niż hodowla zwierząt na rzeź". W związku z kontrowesjami jakie powstały w komentarzach pod tym zdjęciem na moim profilu na FB chciałam rozwinąć tę myśl i napisać dlaczego tak uważam.

W Szwecji chodowla trzody chlewnej jest restrykcyjnie kontrolowana. Każdy "producent" - słyszycie jak to brzmi, producent mięsa (a to są żywe zwierzęta!) jest zobligowany do zapewnienia zwierzętom optymalnych warunków, nie wolno ich przywiązywać, tak jak to ma miejsce w sąsiedniej Danii. Locha karmiąca jest oddzielona od swoich maluchów specjalną kratą (żeby ich nie przygnieść), pod którą maluchy mogą przejść do mamy na karmienie ale ona sama nie może wejść na ich "posłanie" umieszczone pod specjalnymi lampami grzewczymi. W Danii locha jest przywiązywana! Zwierzęta w Szwecji muszą mieć zapewnioną minimalną powierzchnię w swoich boksach jeśli nie są chodowane na wolnym wybiegu. Dodatkowo zwierzęta przeżywają ogromny stres zwiazany z transportem z miejsca chowu do ubojni. Jak jest z ubojem zwierząt też wszyscy wiemy. Dzikie zwierzę całe swoje życie spędza na wolności, nie ma stresu związanego z przebywaniem z ciasnych boksach, żyje zgodnie ze swoją naturą. Śmierć dzikiego zwierzęcia jest bardzo szybka, strzał w klatkę piersiową (serce) powoduje śmierć na miejscu bez zbędnego cierpnienia i stresu.
Polowanie na zwierzęta towarzyszy ludzkości od początku. Przez wieki ludzie polowali, nie dla rozrywki tyko żeby przeżyć. Tzw. prawo natury. I to właśnie miałam na myśli, pisząc, że to bardziej humanitarne.
Od dawna unikam jak ognia duńskiej wieprzowiny, ze względu na niehumanitarne traktowanie zwierząt oraz na zwiększone ryzyko zakażenia mięsa salmonellą (zdarza się, że duńskie mięso wieprzowe i drobiowe jest zakażone salmonellą). Generalne unikam kupowania mięsa i wędlin w supermarketach. Wędliny kupujemy "u Węgra" :-) Gdzieś na południu Småland znajduje się mała firma, która skupuje mięso od okolicznych rolników i we własnym zakresie przetwarza je na świetne wędliny, wędzonki, szynki. Raz w miesiącu przyjeżdża samochód-chłodnia do mojego miasta, kupuję wtedy zapas na około 3 tygodnie, wędzone wędliny i kiełbaski wytrzymują zawieszone w spiżarni wiele dni bez zepsucia się, szynkę dzielę na części i mrożę. I w tym przypadku mogę powiedzieć, że wiem co jem. Jeśli chodzi o mięso to 30 kg mięsa z dzika, około 12 kg mięsa jagnięcego (kupujemy raz w roku gotowe poporcjonowane już mięso od lokalnego producenta, de facto ojca szkolnej przyjaciółki mojej córki). Oczywiście minusem kupowania jednorazowo takiej ilości mięsa jest jego mrożenie, ale wolę mrożone eko niż co tydzień świeże mięso ze sklepu, faszerowane antybiotykami i paszą zbożową. Drób systematycznie w miarę naszego zapotrzebowania kupuję bezpośrednio u "producenta drobiu" w sąsiednim miasteczku. Mailowo składa się zamówienie, a w każdy piątek przyzakładowy sklep sprzedaje zamówionie wcześniej mięso. Prócz mięsa jemy dużo warzyw i ryb. Z warzywami jest gorzej, nie mam w okolicy gospodarstwa, w którym mogłabym wszystkie warzywa kupić, natomiast przykładam dużą uwagę do tego co kupuję w sklepie, najczęściej wybieram produkty eko.
Jeśli chodzi o produkty mleczne i nabiał to kupujemy produkty z mleczarni Wapnö Gård w pobliskim Halmstad. Duży, lokalny producent mleka, u którego krowy pasą się od wiosny do jesieni na łąkach, w oborach nie stoją w boksach tylko chodzą luźno po ogromnych wiatach wyścielonych słomą. Mleko prosto z "dojarki" spływa do mleczarni oddalonej o kilkanaście metrów, w której produkowane są wszelkiego rodzaju produkty mleczarskie. Wapnö Gård prócz mleka od jakiegoś czasu produkuje również produkty mączne. Różne rodzaje mąk, płatki owisane, otręby etc. Tego akurat już nie kupuję, bo od pół roku nie jem produktów zbożowych i cukru. Przestawiłam się na dietę niskowęgowodanową. Zresztą z wielką korzyścią dla zdrowia i samopoczucia!


Źródło: www.wapno.se 

Dla mnie slowfood to przede wszystkim skupienie się na tym, żeby świadomie wybierać żywność. Żeby wybierać produkty od lokalnego producenta lub z pewnego źródła. Unikać żywności niewiadomego pochodzenia, przygotowywać posiłki od podstaw, ze świeżych produktów. Raz w życiu kupiłam mrożonego "gotowca", było to jakieś danie rybne do odgrzania w mikro lub w piekarniku. Odgrzałam, przełożyłam na talerz, posmakowałam i... całe danie wylądowało w koszu na śmieci. Tego nie dało się zjeść.  
I nikt mi nie powie, że przygotowanie posiłków od podstaw zabiera dużo czasu, ja w ciągu max. 30 minut (przygotowanie) plus czas na gotowanie, pieczenie, etc... mam codzienny obiad. Smaczny i zdrowy. A przygotowanie bardziej fantazyjnych posiłków w weekendy, kiedy jest czas na bawienie się w kuchni, uwielbiam! 
Prawdopodobnie na moje obecne podejście do żywności i przygotowywanie jedzenia miała wpływ moja krótka acz intensywna przygoda z gastronomią jakiś czas temu, z miejscem, gdzie duży nacisk kładło się na to co i gdzie się kupowało a potem jak się te produkty przygotowywało i serwowało. Ale to jest już inna historia.

Zgłodniałam. Zupa, którą nastawiłam jakis czas temu powinna być już gotowa. Pachnie obłędnie! A to nic takiego, zwykła pomidorowa, gotowana na bulionie z piersi z kurczaka i warzyw, z pomidorami przesmażonymi na maśle. Moja córka zaczyna wymownie krążyć po kuchni.

Czas na zdrowy obiad :-)

//K.




niedziela, 16 marca 2014

Ljusstöpning - szwedzka tradycja robienia świec.

Wczoraj, czyli 15 marca miałam okazję drugi raz w życiu robić świece. W ubiegłym roku w lutym robiłam je po raz pierwszy i wówczas stwierdziłam, że jest to jedno z najfajnieszych zajęć jakie miałam okazję robić. Przede wszystkim spotkanie ze starą, szwedzką tradycją wytwarzania domowym sposobem świec. Oczywiście szczyt sezonu na ich robienie przypada w adwencie. W grudniu długie ciemne wieczory rozbłyskują światłem świec, współcześnie produkowanych fabrycznie, kiedyś ręcznie. Na początku adwentu w każdym szwedzkim domu gospodyni roztapiała stearynę i wosk, wlewała ją do wysokiego garnka, przywiązywała w specjalny sposób knoty do listewek i wszyscy domownicy zaczynali robić świece. Proste świece do świeczników lub trzy i pięcioramienne świece tzw. grenljus (świece rozgałęzione).

Poniżej zdjęcia znalezione w sieci, m.in. na pinterset.com. Ryciny pokazują jak się wiąże knoty, z których powstanie później taka świeca. 
 



Grenljus.




Z Livią skupiłyśmy się wczoraj na ljuskronor czyli koronach. Moja 6-cio latka po pierwszym kursie rok temu stwierdziła, że kocha robić świece :-) Tak więc w tym roku było oczywistym, że na kurs znów pójdziemy obie. Z wielkim zapałem od początku zabrała się do pracy. Gdy chciałam kilka razy pomóc Jej w zanurzaniu świec w kotle z parafiną był duży protest -  Nie mamo, ja sama! Livia zrobiła w sumie sześć świec, 5 na metalowym statywie (korony) i jedną "skręconą". Dodatkowo pani, która prowadzi kursy zaproponowała odlew parafinowy rączek Livii :-) Bardzo piękna pamiątka.

Dzieła mojej Córeczki. 





Ja, mimo zarzekania się, że w tym roku tylko jedną, no może dwie... zrobiłam trzy korony, w tym jedną ogromną, ważącą 2,9 kg oraz 10 woskowych zawieszek do szklarni.

Korona z serc z dziesięcioma świecami. 




                                                                  Świecznik adwentowy. 



                                                                          Duże serce. 



                                                                 Zawieszki do szklarni.



Łącznie na nasze świece zużyłyśmy 6,55 kg masy (mieszanka parafiny ze stearyną). Nie jest to tania zabawa, każdy kilogram masy kosztuje prawie 90 koron, plus koszty statywów i uczestnictwa w kursie, jednakże przyjemność i satysfakcja z robienia świec, możliwość przeniesienia się w czasie do okresu, gdy robienie świec było jednym z priorytoetów przed zbliżającą się zimą, zapach topionej parafiny, ciepło bijące z wielkiego kotła w którym znajduje się płynna masa i spokój... spokój jaki temu zajęciu towarzyszy, są bezcenne. Wchodząc do domu, w którym znajduje się Bruddalen (nota bene to stara stacja kolejowa w Knäred, która od wielu lat nie pełni już swojej funkcji, bo pociągi expresowe i cargo po prostu nie zatrzymują się już w miasteczku) zostawia się na parkingu przed budynkiem wszystkie problemy; wchodzisz wolna od codziennych spraw, żeby na chwilę przenieść się w inny świat. W dzisiejszym zabieganym świecie to jest warte każdych pieniędzy.
Moja Szwagierka, która jest doskonałą organizatorką wszelakich eventów rodzinno -towarzyskich pod koniec naszej wizyty w Bruddalen zabukowała czas na przyszły rok i na lata kolejne, aż do roku 2018 :-) Na moich oczach tworzy się piękna tradycja. Rodzinno - przyjacielskie robienie świec. I dobrze, że robimy je wiosną, mamy czas nacieszyć się tymi pięknymi świecami aż do grudnia, kiedy nadchodzi czas na ich zapalenie i  delektowanie się ich blaskiem gdy za oknem śnieg i mróz.

Trudno jest się zdecydować jakie modele świec będzie się robić, wybór jest ogromny a każda jest piękna. Poniżej kilka zdjęć procesu ich tworzenia. Zaczyna się od wiązania knota na statywie. Potem zanurza się koronę/świecę wielokrotnie w kotle z płynną masą. Świeca przed ponownym zanurzeniem musi być zimna, im grubsza tym dłużej stygnie. Spokój i cierpliwość. I radość z tworzenia czegoś pięknego. 
















Bruddalen to nie tylko miejsce w którym robi się świece, to również miejsce, gdzie można kupić rękodzieło lokanych artystów. Poniżej kilka zdjęć sklepu/galerii. 












Bruddalenshantverk w Knäred, www.bruddalenshantverk.se


Miejsce magiczne, pachnące świecami i kawą, do którego chce się wracać. To kolejna rzecz, którą powinnam dopisać do mojej listy szwedzkich rzeczy opisanych w tym  poście, z których nie chciałabym już rezygnować.

//K. 



wtorek, 11 marca 2014

Mina svenska favoriter czyli subiektywna lista szwedzkich rzeczy, bez których nie mogę się już obejść :-)


Dzisiejszy wpis powstał spontanicznie. Nieplanowanie. Pewnie gdyby nie blog to podzieliłabym się w dwóch zdaniach moimi przemyśleniami ze znajomymi "na fejsbuku" :-) No ale mam mój blog, więc mogę się tu rozpisać.
Jak już wcześniej wspomniałam w Szwecji pracuję w tzw. homeoffice. Homeoffice to w teorii pokój "komputerowy" a w praktyce najczęściej przy stole w kuchni, bo stąd mam najładniejszy widok za oknem, bo blisko po kawę, bo kuchnia to serce domu. Lubię tu pracować jak jestem sama.
Dziś przy śniadaniu otworzyłam drzwi na taras, poczułam mieszankę zapachu wiosny, ziemi, ściętych drzew (sąsiad wycina las blisko nas). Ciepłe, pachnące powietrze, słońce, ptaki drące dzioby, gęsi gęgające na jeziorze, wszystko to spowodowało, że zamiast w pracować w kuchni zabrałam dokumenty, komputer, duży kubek kawy i poszłam do mojej szklarni. Na szczęście wifi z domu dochodzi do tej części ogrodu. Więcej o tym cudownym miejscu będę pewnie pisała jak już sezon szklarniowy będzie w pełni. Na razie zeszłoroczne zdjęcia można obejrzeć w facebookowym albumie na profilu Korsaberg.
To nie był dobry pomysł, bo zamiast pracować siedziałam i dumałam, że to jeden z najlepszych projektów, jakie zrealizowaliśmy. Dziś w szklarni miałam 20 stopni i pachniało ziołami zza uchylonych drzwi do foliowego inspektu, w którym zimowały delikatne rośliny... bajka. Bez tej szklarni nie wyobrażam już sobie mojego szwedzkiego, wiejskiego życia. Po krótkim zastanowieniu się nad tym, bez czego trudno byłoby mi się obejść a z czym zetknęłam się w Szwecji, miałam już sporą listę rzeczy, których obecność w moim życiu bardzo doceniam.

1. Szklarnia, bezsprzecznie na szczycie mojej listy, powodów chyba nie muszę podawać, to przecież oczywiste :-) Myślę, że gdybym nie mieszkała w Szwecji nigdy pewne projekty nie wpadłyby mi do głowy, do szklarni (i jeszcze do kliku innych prac) zainspirowała mnie Szwecja. Tu wiele rzeczy się robi własnoręcznie lub we własnym zakresie, wypożyczając np. odpowiednie maszyny (bez udziału "fachowców"), a satysfakcja z tego płynąca jest równie wielka jak radość z wykonanego projektu.


Szklarnia. 

Od punktu drugiego kolejność jest zupełnie przypadkowa, po prostu najpierw wypisałam sobie listę a później dopisałam krótkie uzasadnienie :-)

A zatem:
2. Białe noce latem. Zjawisko opisane w Wikipedii. Oczywiście im wyżej na północ, tym efekt jest bardziej zjawiskowy ale i tak na południu Szwecji w okresie najkrótszych nocy w roku, czyli od końca maja do połowy lipca można się bardzo zdziwić patrząć na zegarek. O godzinie 23/24 przy bezchmurnym niebie jest tak widno, że bez problemu można na dworzu czytać.  A już o drugiej nad ranem zaczyna sie wschód słońca.  
3. Osthyvel czyli nóż do sera. Wbrew nazwie to narzędzie uniwersalne i niezastąpione w kuchni. Służy m.in. do obierania warzyw, krojenia ogórka w plasterki lub podłużnych warzyw na wstążki do sałatek, wycinania okrągłych pierniczków i odpowiedniej grubości (ciasto piernikowe w formie rulonu zamrażam na półtwardo, potem wystarczy pociąć nożem do sera plasterki i już piernczki gotowe, bez bawienia się w wałkowanie i wycinanie foremką). Na pewno przez lata użyłam go do wielu innych rzeczy, których w tej chwili nie pamiętam, po prostu używa się tego noża wtedy, gdy jest taka potrzeba :-)
4. Maszynka do gotowania jajek. Niby nic specjalnego. Ale spróbuj ugotować więcej niż dwa jajka w garnku na idealnie miękko, tak żeby żółtko się nie ścięło a białko nie było płynne. Jak umiesz, to gratulacje. Mi się nigdy ta sztuka nie udała. Poza tym zimne jajka z lodówki włożone do gorącej wody mają tendencję do pękania. A tu po prostu wkładasz jajka, nakłuwasz, wlewasz odpowiednią ilość wody i czekasz kilka minut. Rewelacja!
5. Podgrzewane fotele w samochodach. W standarcie w fotelach kierowcy i pasażera. Chyba nie trzeba tłumaczyć, dlaczego to się w tym zestawieniu znalazło. Wystarczy tylko powiedzieć, że zanim zimą samochód się nagrzeje od sinika mija kilka dobrych minut, fotele grzeją pupę i plecy od razu :-)
6. Szwedzkie sery twarde. Mój absolutny faworyt to whisky cheddar z Kvibille. Szwedzi, o czym nie mówi się w Polsce, mają duże tradycje w produkcji twardych serów. Czego niestety nie można powiedzieć o wędlinach i pieczywie :-(
7. Kawa. Szwedzka kawa do użytku domowego nie ma sobie równych. Moja faworytka to Gevalia mellanrost. Ostatnio robiąc porządki w kuchni w polskim domu w Warszawie, doliczyłam się pięciu 500 gr. opakowań tej kawy :-) Mogę się podzielić :-)
8. Czyste pociągi i toalety w nich, do których można bez obaw wejść. Komentować tego chyba nie trzeba.
9. Miary w dl. Wszystkie receptury w Szwecji przeliczone są na miary objętościowe: w decylitrach - 100ml, łyżkach - 15ml, łyżeczkach - 5 ml i szczyptach - 1ml. Będąc w IKEA na pewno spotkaliście się z kolorowymi miarkami zawieszonymi na kółeczku. Weźmy np. taką szklankę z polskich receptur. Każda szklanka jest inna, taka miara nie  jest zatem miarodajna. Ok, zawsze można ważyć, ale to też nie jest wygodne rozwiązanie. Ja wszystkie moje stare przepisy z Polski przeliczyłam sobie kiedyś na szwedzkie miarki. Wyszło mi, że do pewnego ciasta potrzebuję 2 dl i 2 łyżki stołowe mąki. To bardzo ułatwia proces przygotowania potraw.
10. Możliwość zamówienia wiosną u znajomego myśliwego całego dzika. Mieszkając w Polsce kilkakrotnie jadłam mięso z dzika w postaci jakiegoś gulaszu lub wędlin, wówczas do głowy by mi nie przyszło, że będę miała kiedyś zamrażarkę wypełnioną poporcjowanym dzikiem :-). Grillowane steki i kotleciki, pieczeń czy gulasz są pyszne.
11. Loppisy czyli pchle targi. Kocham stare rzeczy. Z duszą. W Polsce starocie są bardzo drogie, w Szwecji za bezcen można znaleźć antyki lub oryginalne bibeloty. 
12. Kultura jazdy i bezpieczeństwo na drogach. Komentarz wydaje się zbędny.
13. Motocykl. Pierwszy raz w życiu usiadłam na motorze 12 lat temu. Zakochałam się od pierwszego przejechanego kilometra. Przez pierwsze lata jako pasażer, od 2009 roku już jako kierowca :-) W Szwecji wydaje się, że na motorach jeżdżą prawie wszyscy, a dziewczyny/kobiety w różnym wieku, stanowią ogromny procent wszystkich motocyklistów. Szwecja dała mi możliwość odkrycia tej wielkiej przyjemności! Nie potrafię opisać uczuć, które mi towarzyszą podczas jazdy. To trzeba poczuć, żeby się przekonać.



To jest mój obecny angielski Czarny Rumak, Matchless G80.


A to motocykl, który jest moim marzeniem, Ducati Monster 600. Piękny prawda? :-) 


Na pewno pominęłam inne rzeczy, trudno w ciagu kilku chwil przypomnieć sobie wszystko. Czytam i widzę, że pominęłam w powyższej liście przedszkole, do którego chodziła moja córka i które bardzo dobrze wpłynęło na Jej rozwój. Pominęłam przyjście na świat mojej córeczki w Szwecji, o czym nie będę się rozpisywać, bo to zdecydowanie zbyt intymna sytuacja, wystarczy tylko, że napiszę, że podczas tych kilkunastu bardzo ważnych w życiu godzin, czułam się bezpiecznie i komfortowo a najważniejsze, że tu tak po prostu jest, że nie trzeba płacić za to, żeby być traktowanym z szacunkiem. To jest bezcenne.

Jak sobie jeszcze coś ważnego przypomnę, to nie omieszkam tego dopisać do mojej listy :-) Bo nagle, czytając powyższy tekst stwierdzam, że z niezobowiązującego tekstu zrobiła się ważna lista. Ważna, bo pozwala mi obiektywnie stwierdzić, że ta Szwecja to jednak taka straszna do końca nie jest :-) A że nie jest taka, jaka chciałabym, żeby była; cóż..., że za klasykiem powtórzę... Nikt nie jest doskonały :-)


Kurcze, wracam do pracy :-(

Dużo słońca Wam życzę Kochani!
//K.


środa, 5 marca 2014

Polski sklep i kościół, czyli kilka słów o tym, co czyni Polaków szczęśliwymi na emigracji.

Temat na ten wpis przyszedł mi do głowy dziś po południu, w drodze z Laholm (miasteczko) do domu na Korsaberg w Bölarp (moja wioska). Chcąc nie chcąc w Szwecji spędza się wiele czasu w samochodach, na szczęście na płynnej jeździe a nie na staniu w korkach. Korki, które ja znam ze szwedzkich dróg, to te, tworzące się rano na autostradzie E6, kilka km przez zjazdami do Malmö, dobrze, że rzadko tam muszę jeździć w godzinach porannych.
Mając 7 km do najbliższego sklepu i szkoły lub 14 km do Laholm albo 25 km do Halmstad (w zależności do której z tych "metropolii" akurat mam zamiar się udać), to  robi się z tyko tych odległości w ciągu roku wiele tysięcy km. No a jak się tak jedździ po szwedzku, czyli przepisowo, czyli bardzo statecznie, to z nudów człowiek zaczyna sobie myśleć o różnych sprawch. Przyznam, że ja w samochodzie jestem najbardziej kreatywna i najwięcej przemyśleń o sprawach wszelakich mam właśnie za kierownicą :-) No i właśnie dziś przyszlo mi do głowy, że w sumie wielu Polakom niewiele potrzeba do szczęścia na emigracji.

Ale od początku.

Kilka tygodni temu byłam w Halmstad w sklepie Myrorna (sieć sklepów second hand, do których można przynieść w zasadzie wszystko, co nie jest już potrzebne w domu, a jest zbyt dobre, żeby po prostu wyrzucić na śmietnik). Zanoszę tam najczęściej za małe już ubrania mojej córki oraz rzeczy, które kiedyś kupiłam za przysłowiowe grosze, w przypływie chwilowego zachwytu, na pchich targach (loppisach). Najczęśćiej oczywiście wychodzę z jakąś nową zdobyczą, by po kilku miesiącach znów ją na jakiś loppis oddać. Kiedyś napiszę tu o mojej miłości do loppisów i o tym, jakie perełki można na nich znaleźć :-)
Przekazując pracownicy sklepu wielką siatę z ubraniami musiałam coś po polsku do córki powiedzieć (tak, ja z moim dzieckiem zawsze po polsku rozmawiam) bo nagle podeszła do mnie inna pani i po polsku, zciszonym głosem podjęła niezobowiazującą rozmowę. Gdy na jej pytanie, gdzie mieszkam, odpowiedziałam, że w Laholm, westchęła głośniej niż planowała i wygłosiła monolog:
- Ach! wy w Laholm to teraz szęśliwi jesteście! Macie polski sklep! Ale to w sumie niedaleko od Halmstad, więc ja raz w tygodniu staram się pojechać do Beaty (właścicielka polskiego sklepu) na duże zakupy. A w ogóle to ja mojemu Svenowi powiedziałam niedawno, że teraz to ja już mogę mieszkać w Szwecji, bo nareszcie mam wszystko, za czym tęskniłam - Kościół z polskim księdzem i sklep! ...

Pani w wieku 45+, gadała tak z 10 minut, że od 20 lat tu mieszka, ale źle się tu czuła (tu akurat ją rozumiem, też mam ze Szwecją pewien problem :-)), i że wiele razy chciała już wracać do Polski. Trochę lepiej się poczuła jak kilka lat temu przeprowadziła się ze swoim szwedzkim mężem do Halmstad, gdzie jest koścół katolicki, w którym proboszczem jest polski ksiądz misjonarz. Raz w miesiącu, oraz przy okazji świąt, ksiądz odprawia msze po polsku. Po mszach, szwedzkim zwyczajem, wierni zbierają się w salce parafialnej na fice, żeby pobyć trochę w polskim gronie i pogadać. Przyznam, że nigdy nie byłam na takim spotkaniu, znam je tylko z opowiadań. Pani natomiast często uczestniczy w tych spotkaniach, bo o nich też z wielkim entuzjazmem wspomniała :-) U nas w rodzinie "tradycją kościelną" jest wielkanocna święconka, kościól pęka wtedy w szwach, więc mogę sobie wyobrazić ilu Polaków przychodzi do kościoła podczas świąt na polskie msze.

No i teraz jeszcze ten sklep.
Tak, z tym sklepem to muszę powiedzieć, że Beata trafiła w punkt. Sama pamiętam, jak wiele lat temu, kiedy do Polski jeździłam sporadycznie, czyli 2, 3 razy w roku, i jak bardzo tęskniłam za niektórymi polskimi smakami i produktami, niedostepnymi w Szwecji. Najbliższe sklepy z polskimi produktami wcześniej były tylko w Helsingborgu, do którego mam ok. 75 km, lub Saluhallen w Göteborgu, ale tam mam jeszcze dalej. Tak więc polskie produkty na moim stole gościły bardzo rzadko. Sytuacja zmieniła się parę lat temu, gdy zaczęłam spędzać w PL znacznie więcej czasu i mogłam bez problemów przywieźć sobie wszystko, co było mi potrzebne. Np. twaróg na sernik przed Wielkanocą :-).
Beata otworzyła swój sklep późną jesienią. W tym czasie przebywałam dużo w Polsce, więc nie odczułam faktu, że polski sklep mam "pod ręką". Dwa tygodnie temu wróciłam z Warszawy, pierwszy raz od dawna bez wielkiej siaty w walizce z polskimi zakupami. Nie muszę już przywozić z Polski majonezu kieleckiego, osełki twarogu czy kawałka krakowskiej :-)

Babeczka z Myrorna opowiedziała mi również, że przez pierwszych kilka tygodni ksiądz w ogłoszeniach parafialnych przypominał wiernym o tym, że w Laholm jest już polski sklep, i że można składać zamówienia przed świetami na produkty świateczne u pani Beaty :-) Ot, taki kościelny PR. A wiecie jaki skuteczny?! :-)

No i tak jadąc dziś z miasta z polskimi zakupami w bagażniku i marcowym numerem Zwierciadła na fotelu pasażera, myślałam sobie jak jeden sklep może zmienić życie emigranta. W tym sklepie byłam zaledwie kilka razy, (najczęściej kupuję makrelę wędzoną :-)) Za każdym razem spotykam tam jakiś Polaków. I wszyscy mówią to samo. Dziś była pewna starsza, szalenie miła pani, która w Szwecji mieszka od 45 lat. I też wspomniała, że ten sklep to wielkie szczęście. Że człowiek ma łatwy dostęp do polskich smaków. I że to tak trochę jak w domu.

Dziś jest środa popielcowa. Post. Dla mnie bardziej tradycja wyniesiona z domu niż święto kościelne. Zachciało mi się makreli na kolację. Pewnie gdyby nie ten sklep pojechałabym do Laxrökeri w Laholm i kupiłabym kawałek wędzonego łososia. Ale nie musiałam szukać substytutu. Dziś w końcu doceniłam ten sklep i bardziej zrozumiałam euforię w głosie Pani z Myrorna.

Bo w życiu już tak jest, że najbardziej tęskni się za czymś, czego nie można tak po prostu mieć. A tęsknota, bez wzgledu na to, za czym jest, bardzo męczy.

Reasumując. Większość ludzi  na emigracji zapewniając strawę dla duszy i ciała daje sobie podstawowe poczucie szczęścia. Reszta to już tylko dodatki powodujące, że życie jest bardziej kolorowe.

A ja... robię herbatę z imbirem i idę na moją sofę pod koc, z najnowszym numerem Zwierciadła w ręku. Jak w polskim domu :-) 





Jestem kontenta. 


//K. 

niedziela, 2 marca 2014

Szwedzkie święto muzyki.

O tym, że Szwecja jest trzecim największym na świecie eksporterem muzyki po USA i Wielkiej Brytanii wiedzą prawie wszyscy. Wszyscy znamy piosenki Abby, Roxette, Ace of Base, The Cardigans, Europe, Dr Alban, Robyn, Mando Diao czy ostatnio bardzo popularnych i zdobywających czołówki list przebojów Avicci czy Lykke Li. Jednym z pierwszych (po sukcesie Abby w 1974) ogromnych eksportowych hitów (rok 1975) była piosenka Harpo "Moviestar". Wszyscy ją kiedyś słyszeliśmy, ale kto z nas wie, że artysta ją śpiewający pochodził ze Szwecji?
Po tych sukcesach muzyka ze Szwecji masowo wypłynęła na świat.

Ale, ale... ja nie o tej eksportowej muzyce chcę dziś pisać tylko o pewnym fenomenie, który od lat zadzwia mnie tak samo każdego roku.
Melodifestivalen - Festiwal Muzyki, czyli krajowe preselekcje do Konkursu Piosenki Eurowizji.
Melodifestivalen to 4 konkursy (nadawane w kolejne soboty lutego, o godz. 20.00 w SVT1), w każdym konkursie startuje ośmioro artystów, z których, poprzez głosowanie widzów, dwoje kwalifikuje się bezpośrednio do finału a dwoje do tzw. Drugiej Szansy. W Drugiej Szansie ośmioro artystów znów prezentuje swoje piosenki, dwie najlepsze idą do fianłu, gdzie łącznie walczy dziesięć piosenek o zwycięstwo. Najlepsza z nich reprezentuje Szwecję w konkursie Eurowizji.
Melodifestival od lat cieszy się niezmienną popularnością wśród Szwedów. Od początku mojego szwedzkiego życia obserwuję zimowo - wiosenne szaleństwo związane z wyborem piosenki reprezentujacej Szwecję w ESC. I co roku schemat jest ten sam. Spośród kilku tysięcy nadesłanych propozycji wybierane są te, które słyszymy później w poszczególnych koncertach. Pisaniem piosenek do Melodifestivalen zajmują się często znani, profesjonalni kompozytorzy, tekściarze, co nie znaczy, że nie ma wśród nich również utworów autorskich. Ale zmierzam do tego, że za tym całym Festiwalem Muzyki stoi potężna branża muzyczna, piosenki, które są prezentowane w poszczególnch koncertach stają się w większości hitami, wskakującymi na szczyty szwedzkich list przebojów. Szwedzi przez kolejnych sześć sobotnich wieczorów zasiadają w swoich wygodnych sofach przed telewizorem, najczęściej ze specjalnie na ten wieczór przygotowanym menu na stole, na które pewnie ma duży wpływ reklama sponsora festiwalu, jednej z największej sieci supermarketów Coop (modyfikowana co tydzień, często pod kątem świąt lub wydarzeń w danym tygodniu).
Poniżej reklama z ubiegłego roku, nadawana w tygodniu poprzedzajacym finał.



Założę się, że w co drugim domu tego wieczoru na stole gościły tacos z kurczakiem, cola, tanie godisy i chipsy serowe :-D I piwo. Ale jego akurat nie trzeba reklamować :-)

Są artyści, których można spodziewać się każdego roku, których znam jedynie z tego wydarzenia, a ich największe przeboje to piosenki biorące kiedyś udział w festiwalu. Zresztą wszystkie piosenki są bardzo często do siebie podobne, na scenie prawdziwe show, artysta z grupą taneczną, układ taneczny z góry do przewidzenia, nadmuch powietrza skierowany na twarz, tak, że włosy są efektownie rozwiane, w tle sceny podczas ostatniego refrenu fajerwerki (nie wiem jak takie efekty się właściwie nazywają :-) Gra świateł i laserów. Żarty prowadzących koncert, które bardzo rzadko są śmieszne, ale i tak wszyscy się śmieją. Wielkie show, które przyciąga przed ekrany tv nawet 4 miliony ludzi, czyli 50% społeczeństwa :-) 
Każdy taki koncert ma swoich faworytów, często jednak kandydatki faworytki nie przechodzą dalej, a wygrywają piosenki, na które nikt wcześniej nie stawiał.
5 razy te szwedzkie piosenki spodobały się całej Europie, plasując Szwecję w czołówce krajów, które naczęściej wygrywały, by kolejnego roku Szwecja mogła organizować konkurs Eurowizji. Tak było w ubiegłym roku, gdy w 2012 roku Eurowizję wygrałą Loreen z swoją bardzo oryginalną piosenką "Euphoria"
Ja w tym roku słyszałam tylko kilka piosenek konkursowych w szwedzkim radiu. Z reguły nie oglądam Melodifestivalen, nie moja estetyka muzyczna :-) Wczoraj moja 6-cio latka, z wypiekami na buzi, oglądała Drugą Szansę, nagle woła: - Mamo, chodź, zobacz, jaki on ładny!
On ładny!!! Ale Ona ma 6 lat!!! Co będzie za kilka lat?!?! :-D
Martin Stenmarck, fakt, ładny i ładnie śpiewa, nota bene jeden z moich ulubionych popowych wokalistów szwedzkich, niestety nie dostał sie do Wilekiego Finału.
Nie słyszałam wielu tegorocznych piosenek kandydatek, ale z tych wszystkich najbardziej podobał mi się zdecydowanie wczoraj Stenmarck, więc tą piosenką się dziś z Wami podzielę :-)



Za tydzień Wielki Finał. Ciekawe czy w tym roku wygra faworytka czy znowu widzowie zaskoczą wszystkich swoją decyzją :-)

Potem kiedyś w maju odbędzie ESC w Kopenhadze. Kilka minut po ogłoszeniu werdyktu, podczas napisów końcowych transmisji pokaże się informacja gdzie można zgłaszać piosenki do Melodifestivalen 2015.... I tak się to kręci.

Przy tak wielu płodnych artystach i autorach piosenek Szwecja nie może nie być w czołówce światowej. I dobrze. Bo szwedzka muzyka eksportowa jest dobra.

//K.