Temat na ten
wpis przyszedł mi do głowy dziś po południu, w drodze z Laholm (miasteczko) do domu na
Korsaberg w Bölarp (moja wioska). Chcąc nie chcąc w Szwecji spędza się wiele
czasu w samochodach, na szczęście na płynnej jeździe a nie na staniu w korkach.
Korki, które ja znam ze szwedzkich dróg, to te, tworzące się rano na
autostradzie E6, kilka km przez zjazdami do Malmö, dobrze, że rzadko tam muszę
jeździć w godzinach porannych.
Mając 7 km do najbliższego sklepu i
szkoły lub 14 km
do Laholm albo 25 km
do Halmstad (w zależności do której z tych "metropolii" akurat mam
zamiar się udać), to robi się z tyko tych
odległości w ciągu roku wiele tysięcy km. No a jak się tak jedździ po szwedzku,
czyli przepisowo, czyli bardzo statecznie, to z nudów człowiek zaczyna sobie myśleć o różnych sprawch.
Przyznam, że ja w samochodzie jestem najbardziej kreatywna i najwięcej
przemyśleń o sprawach wszelakich mam właśnie za kierownicą :-) No i właśnie
dziś przyszlo mi do głowy, że w sumie wielu Polakom niewiele potrzeba do szczęścia
na emigracji.
Ale od
początku.
Kilka tygodni
temu byłam w Halmstad w sklepie Myrorna (sieć sklepów second hand, do których
można przynieść w zasadzie wszystko, co nie jest już potrzebne w domu, a jest
zbyt dobre, żeby po prostu wyrzucić na śmietnik). Zanoszę tam najczęściej za
małe już ubrania mojej córki oraz rzeczy, które kiedyś kupiłam za przysłowiowe
grosze, w przypływie chwilowego zachwytu, na pchich targach (loppisach).
Najczęśćiej oczywiście wychodzę z jakąś nową zdobyczą, by po kilku miesiącach
znów ją na jakiś loppis oddać. Kiedyś napiszę tu o mojej miłości do loppisów i
o tym, jakie perełki można na nich znaleźć :-)
Przekazując pracownicy sklepu wielką siatę z ubraniami musiałam coś po polsku do córki powiedzieć (tak, ja z moim dzieckiem zawsze po polsku rozmawiam) bo nagle podeszła do mnie inna pani i po polsku, zciszonym głosem podjęła niezobowiazującą rozmowę. Gdy na jej pytanie, gdzie mieszkam, odpowiedziałam, że w Laholm, westchęła głośniej niż planowała i wygłosiła monolog:
Przekazując pracownicy sklepu wielką siatę z ubraniami musiałam coś po polsku do córki powiedzieć (tak, ja z moim dzieckiem zawsze po polsku rozmawiam) bo nagle podeszła do mnie inna pani i po polsku, zciszonym głosem podjęła niezobowiazującą rozmowę. Gdy na jej pytanie, gdzie mieszkam, odpowiedziałam, że w Laholm, westchęła głośniej niż planowała i wygłosiła monolog:
- Ach! wy w
Laholm to teraz szęśliwi jesteście! Macie polski sklep! Ale to w sumie
niedaleko od Halmstad, więc ja raz w tygodniu staram się pojechać do Beaty
(właścicielka polskiego sklepu) na duże zakupy. A w ogóle to ja mojemu Svenowi
powiedziałam niedawno, że teraz to ja już mogę mieszkać w Szwecji, bo nareszcie
mam wszystko, za czym tęskniłam - Kościół z polskim księdzem i sklep! ...
Pani w wieku
45+, gadała tak z 10 minut, że od 20 lat tu mieszka, ale źle się tu czuła (tu
akurat ją rozumiem, też mam ze Szwecją pewien problem :-)), i że wiele razy
chciała już wracać do Polski. Trochę lepiej się poczuła jak kilka lat temu
przeprowadziła się ze swoim szwedzkim mężem do Halmstad, gdzie jest koścół
katolicki, w którym proboszczem jest polski ksiądz misjonarz. Raz w miesiącu,
oraz przy okazji świąt, ksiądz odprawia msze po polsku. Po mszach, szwedzkim
zwyczajem, wierni zbierają się w salce parafialnej na fice, żeby pobyć trochę w
polskim gronie i pogadać. Przyznam, że nigdy nie byłam na takim spotkaniu, znam
je tylko z opowiadań. Pani natomiast często uczestniczy w tych spotkaniach, bo
o nich też z wielkim entuzjazmem wspomniała :-) U nas w rodzinie "tradycją kościelną" jest wielkanocna święconka, kościól pęka wtedy w szwach, więc mogę sobie wyobrazić ilu Polaków przychodzi do kościoła podczas świąt na polskie msze.
No i teraz
jeszcze ten sklep.
Tak, z tym
sklepem to muszę powiedzieć, że Beata trafiła w punkt. Sama pamiętam, jak wiele
lat temu, kiedy do Polski jeździłam sporadycznie, czyli 2, 3 razy w roku, i jak bardzo tęskniłam za niektórymi polskimi smakami i produktami, niedostepnymi w
Szwecji. Najbliższe sklepy z polskimi produktami wcześniej były tylko w
Helsingborgu, do którego mam ok. 75
km , lub Saluhallen w Göteborgu, ale tam mam jeszcze dalej. Tak więc
polskie produkty na moim stole gościły bardzo rzadko. Sytuacja zmieniła się
parę lat temu, gdy zaczęłam spędzać w PL znacznie więcej czasu i mogłam bez
problemów przywieźć sobie wszystko, co było mi potrzebne. Np. twaróg na sernik
przed Wielkanocą :-).
Beata otworzyła
swój sklep późną jesienią. W tym czasie przebywałam dużo w Polsce, więc nie
odczułam faktu, że polski sklep mam "pod ręką". Dwa tygodnie temu
wróciłam z Warszawy, pierwszy raz od dawna bez wielkiej siaty w walizce z
polskimi zakupami. Nie muszę już przywozić z Polski majonezu kieleckiego, osełki
twarogu czy kawałka krakowskiej :-)
Babeczka z
Myrorna opowiedziała mi również, że przez pierwszych kilka tygodni ksiądz w
ogłoszeniach parafialnych przypominał wiernym o tym, że w Laholm jest już
polski sklep, i że można składać zamówienia przed świetami na produkty
świateczne u pani Beaty :-) Ot, taki kościelny PR. A wiecie jaki skuteczny?! :-)
No i tak jadąc
dziś z miasta z polskimi zakupami w bagażniku i marcowym numerem Zwierciadła na
fotelu pasażera, myślałam sobie jak jeden sklep może zmienić życie emigranta. W
tym sklepie byłam zaledwie kilka razy, (najczęściej kupuję makrelę wędzoną :-))
Za każdym razem spotykam tam jakiś Polaków. I wszyscy mówią to samo. Dziś była pewna
starsza, szalenie miła pani, która w Szwecji mieszka od 45 lat. I też
wspomniała, że ten sklep to wielkie szczęście. Że człowiek ma łatwy dostęp do
polskich smaków. I że to tak trochę jak w domu.
Dziś jest środa
popielcowa. Post. Dla mnie bardziej tradycja wyniesiona z domu niż święto
kościelne. Zachciało mi się makreli na kolację. Pewnie gdyby nie ten sklep
pojechałabym do Laxrökeri w Laholm i kupiłabym
kawałek wędzonego łososia. Ale nie musiałam szukać substytutu. Dziś w końcu doceniłam
ten sklep i bardziej zrozumiałam euforię w głosie Pani z Myrorna.
Bo w życiu już tak jest, że
najbardziej tęskni się za czymś, czego nie można tak po prostu mieć. A tęsknota,
bez wzgledu na to, za czym jest, bardzo męczy.
Reasumując. Większość ludzi na emigracji zapewniając strawę dla duszy i
ciała daje sobie podstawowe poczucie szczęścia. Reszta to już tylko dodatki
powodujące, że życie jest bardziej kolorowe.
A ja... robię herbatę z imbirem
i idę na moją sofę pod koc, z najnowszym numerem Zwierciadła w ręku. Jak w
polskim domu :-)
Jestem kontenta.
//K.
Tak mi sie zakrecila lezka, jak przeczytalam ten post. Przypomnialy mi sie moje czasy w Szwecji, jak z Polski w walizce wiozlam kielbase i magazyny polskie :) Troche wiecej moze szczescia mialam, bo w Sztockholmie mieszkalam, a tam kilka sklepow z polskimi produktami bylo, aczkolwiek bardzo drogie, ale byly :) Caluje Aga
OdpowiedzUsuńChyba każdy z nas przez taki etap przechodził. Zwłąszcza jak się jest emocjonalnie podzielownym między ojczyzną a tym nowym domem.
UsuńŚciskam Cię gorąco Aguś.
Genialne, lekkie pióro. Zwyczajne, prostolinijne życie na emigracji... serdeczność, ciepło, magia, bezinteresowność... przytulny mikroświat okiem pięknej kobiety, matki i żony, pasjonatki życia i wrażliwej obserwatorki... Szapo ba dla Autorki!
OdpowiedzUsuńOgromnie dziękuję Josiu za tak wyjątkowe słowa. Po prostu opisuję świat takim, jakim go widzę, bez kokieterii i upiększania.
UsuńCałuję.
Josiu - ślicznie :-) Wiem, że to przeoczenie, ale ładnie wyszło!!! :-)
UsuńPodpisuję się! Myślałam że to z czasem mija (bo ja przecież świeżynka jestem) ale widzę że nie. Twaróg (co z tego że jest kvarg), pączki (są i munkar), świeży chleb z makiem (no takiego to nie spotkałam jeszcze) to moje najbardziej wytęsknione produkty. I jakie by nie były, w Polsce smakują inaczej. Najbliższe sklepy mam podobno w Karlskronie i Kristianstad. Jakoś ciągle nie po drodze, pomimo tego że w Karlskronie jestem często. Po jałowcową bym się wybrała...
OdpowiedzUsuńI pisz Kochana, pisz! Dużo, często, jak Ci tylko czas pozwoli. Pisz!!!
Karo, wybierz się! Skoro jesteś często w Karlskronie, to koniecznie musisz się na zakupy wybrać. Zobaczysz jaka to radość :-) Ja odkryłam sklep w Hbg jakieś dwa lata po przyjeździe, pamietam moją pierwszą tam wizytę. Zachowywałam się jak dziecko w sklepie z zabawkami, nie wiedziałam co wziąć. Myślę, że tęsknota za smakami nigdy nie minie, Teraz, ze względu na częste wizyty w PL, nie mam już takiego "głoda" jak kiedyś. Ale wtedy to mnie strasznie meczyło. A co do chleba, to miałam kilka okresów w moim szwedzkim życiu, kiedy sama piekłam chleby. Przestestowałam kilkanaście receptur. W. śmiał się, że wkróce piekarnię otworzę :-) Nie byłam w stanie jeść tego, co tu nazywaja pieczywem.
Usuń:-D wczoraj podczas pisania nagle pojawiło się kilka nowych pomysłów. Chetnie sie podzielę moimi przemyśleniami :-)
Karo, ciepło pozdrawiam, i jak już dojedziesz do tego polskiego sklepu to podziel się z nami na swoim blogu wrażeniami :-)